15 lut 2014

Auckland, początek i koniec wycieczki

Po dwóch dobach w podróży wylądowałam bardzo daleko od domu. Trochę padało, było pochmurnie, nieprzesadnie zimno, ani ciepło, ludzie chodzili ubrani a to w klapki i szorty, a to w puchowe kurtki, a czasem w jedno i drugie na raz. Knajpy oferowały azjatyckie jedzenie, albo pizze. Ludzie byli różnorodni etnicznie. I gdybym nie wiedziała gdzie jestem, to ciężko by było zgadnąc. Na pierwszy rzut oka miejsce przypomina Kanadę, tylko przeniesioną w trochę lepszą strefę klimatyczną. Architektura im nie bardzo wyszła, ale chyba mało kto się tym przejmuje. Nawet w tym największym mieście Kiwilandu atmosfera jest niespieszna i niezobowiązująca. Od razu poczułam, że mam wakacje, że mogę wyluzować, że wszystko będzie w porządku. I tylko ten jet lag... :)

Tuż za rogiem mojego wypasionego hostelu (YMCA, w której mimo check-inu od 13 już o 9 rano znalazł się dla mnie pokój i ciepły prysznic), był Myers Park - dolinka z palmami, placami zabaw i pomnikiem starożytnego bóstwa.









Pierwszy dzień na antypodach spędziłam maniakalnie chodząc - dały się we znaki dwa dwunastogodzinne loty, do tego stopnia, że jak tylko wykombinowałam jak działa komunikacja miejska (dwa pociągi i trzy podstawowe autobusy, które dowożą w większość turystycznie ciekawych miejsc) to udałam się pod Mt Eden - wzgórze będące niedyś wulkanem - i z niebywałą przyjemnością weszłam na szczyt. :)



Mt Eden to również nazwa dzielnicy - willowej, pełnej bardzo fajnych starych domów, gdzie turysta przystający na ulicy i studiujący mapę jest powodem, by tubylcy wyszli z domu i zaoferowali pomoc w znalezniu drogi. :)



Drugim wzgórzem wulkanicznym, z którego rozciąga się widok na Auckland i okolice jest One Tree Hill (tak, to od U2). Mimo, ze nie są to wcale jakieś odległe przedmieścia, u stóp tego ex-wulkanu pasą się jak gdyby nigdy nic owce.



Kiedy wyszło słońce i pogoda zrobiła się zdecydowanie letnia nie mogłam nie pojechać nad morze (konkretniej Okahu Bay):








Jednak naprawdę letnio i wakacyjnie zrobiło się w Auckland w dniu mojego wyjazdu. Temperatura w cieniu dochodziła 30 stopni, ludzie na dobre porzucili puchówki, radio ze zdwojoną częstotliwością nadawało komunikaty o tym, że należy smarować się kremem z filtrem. Tak jakby i bez tej pięknej pogody nie było mi wystarczająco smutno, że wyjeżdżam.

 

Wieża uniwersytetu, widziana z Albert Park.



Albert Park i chyba najlepszy sposób na spędzenie tego pięknego słonecznego dnia:



Uliczka - deptak w samym centrum:



Upalny początek lata i początek sezonu świątecznego robią coś dziwnego mojej głowie. To tak można? Boże Narodzenie może być sezonem upałów, truskawek, długich dni, oślepiającego słońca, błękitu nieba i tego rozleniwienia, jakie towarzyszy nadchodzącym wakacjom?!

 

Ostatnie chwile przed powrotem spędziłam na wycieczce promem do Devonport - dzielnicy Auckland położonej na przeciw downtown, po drugiej stronie zatoki. Z tamtejszego Wzgórza Viktorii (tak, znowu ex wulkan) roztacza się przepiękny widok na okolicę. Mając świadomość, że za chwilę wrócę do listopadowo-grudniowej rzeczywistości początku zimy olałam zalecenia o niewystawianiu się na słońce dłużej niż pół godziny i niczym jaszczurka wyleżałam się na trawie, jedząc lody i gapiąc się na, jak zwykle w Nowej Zelandii, wściekle turkusowy, niepodrabialny kolor wody. A ten biały dżdżownicowaty budynek to ichni dworzec morski.









1 komentarz:

  1. Ach, jakie wspaniałe zdjęcia z wycieczek! Na pewno masz masę wspomnień. Bardzo fajnie opisujesz przygody, wszystko to, co utkwiło Ci w pamięci podczas podróży. Oby tak dalej! :)

    OdpowiedzUsuń