Nie mam pomysłu na zdjęcia z Nowej Zelandii. Pięć tysięcy przejechanych kilometrów, prawie dwadzieścia miejscowości, w których się zatrzymałam na noc, lub na kilka godzin. Cztery rejsy. Gorące źródła, lodowce, plaże, fale, bungy, spacery po górach, lot helikopterem, ocean, fiordy, walenie, foki, pingwiny, delfiny. Widoki, poczucie, że nic nie muszę, ale wszystkiego chcę, parę litrów cappucino z czekoladą, kilogramy hummusu, marchewki i orzeszków (świetne jedzenie piknikowe). Kilkanaście osób, które poznałam, nie żeby od razu przyjaźnie do końca życia, po prostu bardzo fajni ludzie, którzy sprawili, że ten wyjazd był bardzo udany. Odpoczęłam. Dzięki temu, że podróżowałam sama bardzo mocno skoncentrowałam się na ludziach, miejscach, historiach. Nie musiałam niczego ogarniać, ani organizować, nic nie rozpraszało mojej uwagi.
Ale wracając do samej Nowej Zelandii - z braku lepszego pomysłu postanowiłam, że już od następnego postu będzie alfabetycznie.
A póki co - zaczęło się tak, na lotnisku w Gdańsku, o szóstej rano, pierwszego listopada.